Etykiety

wtorek, 31 stycznia 2012

Studiowanie w Hiszpanii

Dziś, po wizycie na uczelni, drugim dniu nauki i zaklaskaniu szczeny Marty (po usłyszeniu że w bibliotece można pożyczyć nie tylko książki, płyty z filmami, ale również laptop), postanowiłyśmy, napisać post, który pokrótce, przedstawia różnice, w studiowaniu w Polsce i Hiszpanii.

Pierwsza, zasadnicza różnica, jest taka że wprost przeciwnie niż w Polsce, to wykłady są tutaj przeważnie obowiązkowe (choć nie zawsze) natomiast ćwiczenia są zwykle dobrowolne (choć też nie zawsze) - zależnie od profesoras.

Następna różnica, dotyczy odbywania się zajęć, otóż, wykłady potrafią być dwa, a nawet trzy razy w tygodniu (z tego samego przedmiotu) a ćwiczenia mogą odbywać się co tydzień, w tygodnie parzyste, nieparzyste, lub w tygodnie wybrane. Są też zajęcia HI, zintegrowane, czyli co tydzień o tym samym czasie się wykłady, z wyjątkiem jakiś tam wymienionych tygodni, podczas których w czasie wykładu są ćwiczenia.

Uwaga, girls. Na uczelni FITNESS za darmo, siłownia też. Tak więc, nasz wyjazd możemy potraktować prawie jak obóz odchudzający (niskie racje żywieniowe + dużo ruchu).

Politechnika, na której studiujemy, ma świetny i zajebiście ogarnięty system komputerowy.
Oprócz wypaśnych materiałów w formie elektronicznej z każdego przedmiotu, niektórzy prowadzący udostępniają też egzaminy z ubiegłych lat (żyć nie umierać). Pozatym jest tam wszystko, naprawdę wszystko, począwszy od kontaktu z prowadzącymi, ich wewnętrznych ogłoszeń, po zgłoszenia o wyjazdy na praktyki zagraniczne, kwestie socjalne i wiele, wiele innych.

Kolejna pozytywna różnica, dotyczy biblioteki. Otóż, oprócz książek, można pożyczyć też płyty w filmami, nowele różnego rodzaju oraz (uwaga) laptop. Na co Marta (mająca problemy z kompem od dnia przyjazdu) o mało co nie udławiła się własną śliną. Można pożyczyć Maca, albo starą dobrą (ale jarą) Toshibę.

Tak więc, wyszłyśmy dziś z biblioteki:
Ja - 2 płyty CD
Olga - 1 płyta CD
Marta - z orgazmem w oczach i Toshibą w ręku.

Aniołki Charliego na tle swojego hiszpańskiego Alma Mater :)

Pocztówka z Alcoy

Po tygodniu przebywania w jakimś miejscu wypada już wysłać kartkę, dlatego piszemy znów do Was drodzy czytelnicy :P

Do "plusów" erasmusowego życia w Hiszpanii, można zaliczyć wygrzewanie się na balkonie i chodzenie w baletkach końcem stycznia. Generalnie na dworze cieplej niż w domu ;)

Z racji iż zajęcia zaczynamy dziś dość późno bo o 19, z rana poszłyśmy do Mercadony zrobić jakieś zakupy na najbliższe dni (albo na najbliższy dzień, bo jak wynika z ostatnich doświadczeń, dobrze się tutaj odżywiamy :P ).

Obiad był dziś powtórką z rozrywki - czyli zupa jarzynowa i naleśniki. Natomiast na uwagę zasługuje nasz dżem pomarańczowy, który kupiłyśmy do naleśników. Jeśli kiedykowiek, podczas wizyty w Hiszpanii skusi Was opakowanie albo niska cena nie dajcie się i bądźcie twardzi. Jak Wasi przyjaciele przestrzegamy przed dżemem pomarańczowym, który przypuszczalnie byłby dobry... gdyby nie zawarta w nim skórka pomarańczowa, która nadaje gorzkości całemu smakowi. Generalnie - nie polecamy.
Jak któraś jest niegrzeczna straszymy się że trzeba będzie za karę jeść dżem ;)

Ten oto niepozorny "smakołyk" nigdy więcej nie zawita już na naszym stole


Dziś 2gi dzień na naszej nowej, Alkojskiej uczelni, zajęcia zaczynamy o 19:00, a wcześniej wpadamy na chwil parę do biblio w celu znalezienia i polubienia się z książką, z której mamy zrobić referat na przedmiot "Planowanie Finansowe Firm Budowlano-Konstrukcyjnych". Materiał po Hiszpańsku, który musimy ogarnąć ma 80 stron, "będzie fajnie"... dobrze że mamy jeszcze czekoladówkę Olgi ;-)


Dziewczęta wygrzewające dupeczki na balkonie

W drodze do Mercadony, na tle białych aut, których tutaj mają nie wiadomo czemu wyjątkowo dużo

Po drodze do Mercadony, dziewczęta zaczepiły o plac zabaw

Jest radość

Wreszcie zaczęło być cieplej :)



sobota, 28 stycznia 2012

Dzień "Pierwszych razów" ...


 Nadszedł dzień inny od 5 ostatnich.  Nareszcie przeprowadziłyśmy się z tutejszego akademika w swój hiszpański kącik, płatny mniej niż 16,67 euro/doba. Niestety skończył się już full servis w postaci czystych ręczników serwowanych codziennie i nielimitowanego łącza na ogrzewanie i Internet.

Ponadto dziś udałyśmy się na pierwsze duże zakupy w celu przyrządzenia pierwszego wspólnego porządnego obiadu.



Zakupy "obiadowe"



Zaszalałyśmy finansowo trochę. Były muffinki jedzone po drodze do domu jak i truskaweczki z bitą śmietaną na deser w ramach "parapetówy".


Przygotowania do deseru :)



Najważniejsze, że był obiad w postaci makaronu ze szpinakiem i serem feto podobnym przygotowany przez nas, a tak po prawdzie to przez Anię.



Nakrywamy do stołu :)


Był też dziś pierwszy „girls time” = zakupy ciuchowe. Marcie przybył w szafie ciepły sweter oraz różowe papcie, na które skusiła się także Olga. Ania miała tylko zakupy ceramiczne, zakupiła tylko kubek.




 

Choć trochę mało tych „pierwszych razów” jakby mógł sugerować tytuł posta, ale może „drugie razy” będą lepsze :):)


P.S. Post jest sponsorowany przez TV, którego włączenie przerosło nasze siły, mimo, iż posiada tylko 2 piloty (jeden do TV, drugi do kablówki). A tak bardzo chciałyśmy obejrzeć „Czarodziejki z księżyca” po hiszpańsku, które oglądałyśmy podczas przyrządzania obiadu …



czwartek, 26 stycznia 2012

Dieta kanapkowa

Dla niektórych post zaczyna się koło marca, kwietnia. U nas zaczął się trochę wcześniej, bo w styczniu. Całe szczęście tylko, że trwał dni 4, a nie 40 :P

Dzięki bogatym zapasom z Polszy udało się przeżyć te "trudne" dni. Jedyną rzeczą zakupioną przez nas tutaj był chleb i bagiety. Z racji braku dostępu do ciepłej wody = brak herbaty pokusiłyśmy się o kupienie herbaty mrożonej (lepszy rydz niż nic hyhy :) )

Nasze wspólne śniadanka, obiady i kolacje były mało zróżnicowane, bo co można skomponować z pasztetu, kabanosów, podsuszonej krakowskiej i ketchupu???

Tak, tak. To jest nasze śniadanie, obiad i kolacja x4 dni...
i ból Anny



A tutaj wersja "chodźmy i popatrzmy jak ludzie jedzą" - czyli nasza reakcja na spotkane menu dnia  w stołówce. Przypominamy to była reakcja w dniu 2. naszej "diety kanapkowej".

zaciesz musi byc :)


W końcu doczekałyśmy tej wielkopomnej chwili - pierwszy obiad w studenckiej stołówce. Na menu za 4,20 euro składały się:
  • I danie: surówka/sałatka lub zupa z kalmarów lub makaron z sosem pomidorowym
  • II danie: wołowina w pomidorach z warzywami i frytasami
  • chleb
  • woda lub małe piwo lub cola, fanta za dopłatą
  • deser  
Obiad Any

Dziękujemy za uwagę. Następny post w bliżej nieokreślonej przyszłości (zależnej od starszej pani, która nam założy internet).
:)






Początki ...

Jak wiadomo, początki są zawsze trudne. Zaznajomienie się z nowym miejscem, tutejszymi ludźmi i zwyczajami zajmuje trochę czasu.

Do nowości, z którymi należało się oswoić należały również "egzotyczne" dla nas warzywa w supermarkecie jak prążkowane bakłażany czy karczochy, których nie widziałyśmy do tej pory na oczy.

bakłażaniki


te kwiatki to karczochy


Do tego dochodzą przyziemne sprawy jak załatwienie formalności na uczelni czy choćby szukanie mieszkania, z czym się borykamy ostatnimi dniami...

Mówiąc naszym znajomym czy najbliższym o zamiarze znalezienia jakiegoś kącika dla nas, często spotykamy się ze zdziwieniem i tysiącem pytań typu:  "a nie lepiej akademik? nie jest tańszy niż mieszkanie?", "nie lepiej mieszkać wśród innych studentów z uczelni? nie wiadomo na kogo traficie na mieszkaniu", "jak zamierzacie się dogadać w sprawie warunków?" itp. itd...
Patrząc na przykład studenckiego życia w Polsce, rzeczywiście perspektywa mieszkania w akademiku jest dużo tańsza i często też nie najgorsza pod względem warunków, co mogłoby przemawiać za tą opcją. Patrząc na życie w Hiszpanii, niestety się to nie sprawdza. Jest zupełnie odwrotnie. Koszty akademiku są dużo droższe i ponadto nie ma w nim kuchni na każdym piętrze, jak to bywa w Pl, więc dochodzą też i koszty jedzenia na mieście. Poza tym chodzi tu też o wygodę. Jakby się chciało komuś jeść w nocy, co jest bardzo prawdopodobne w naszym przypadku :), lepiej jest chyba iść do kuchni i się posilić trochę, nie przeszkadzać przy tym innym się wyspać, niż robić sobie aneks kuchenny w pokoju akademickim trzyosobowym o 3 rano.


Jak szukanie mieszkania wyglądało w naszym wypadku...

Jak zawsze zaczęło się od przeglądania tysiąca ogłoszeń, właściwie to zrywania całych kartek z tablic ogłoszeniowych ścian uczelnianych, żeby przypadkiem konkurencja nie zerwała ani nie spisała numeru :P Jak już zweryfikowałyśmy kilkanaście najbardziej korzystnych umówiłyśmy się z naszym mentorem na 16 co by nam pomógł podzwonić w parę miejsc. Koło południa napisał jednak, że na 17 lepiej, więc umówiliśmy się na godzinę później. No ale przecież Hiszpanie się nigdzie nie spieszą i przychodzą kiedy mają czas. Więc czekałyśmy sobie tak na ławeczce przed uczelnią 15, 30, 45 minut,  godzinę ... Aż zrobiło się już trochę chłodno, głodno i ciemno, więc weszłyśmy do środka by napić się gorącej kawy z automatu. Ania zamówiła przez przypadek cafe cortado zamiast cafe largo i piła kawę bez mleka głośno szlochając. Wypiłyśmy i my, czekamy dalej. Przyszedł. Po ponad godzinie czekania. Przywitał nas dość radośnie, gdyż egzamin pisany tego samego dnia poszedł mu "muy bien" i zabraliśmy się za telefony. Tu też nam zeszło trochę, ale udało się umówić tego samego dnia, właściwie wieczoru na oglądanie mieszkania. To akurat dzięki Ani, która dzielnie walczyła o ten termin, a nie 2 dni później - oferta mogłaby być nieaktualna. Tak nawiasem mówiąc, radość naszego mentora nie była wynikiem tylko dobrze zdanego egzaminu a "lekkie" spóźnienie przesuwane z godziny na godzinę znalazło swoją przyczynę. Zewsząd czuć było zapach "rozweselającego" zioła.

Wracając do mieszkania ...  Było duże, słoneczne, nowe płyteczki w łazience, ogólnie mieszkanie nie najnowsze bo każdy pokój z innej epoki, ale odremontowane i wyposażone w to co potrzeba. Była tylko jedna rzecz, która mogła sprawiać kłopot i to dość duży - internet. Niestety tutaj jest on dość często spotykany - internet nie jest standardem, tak jak przy wynajmowaniu mieszkania w Pl.
Na wspomnienie należy także próba wytłumaczenia starszej pani hiszpańskojęzycznej co to jest router przez Anię. Kombinowanie tłumaczenia i wyjaśnienia działania owego urządzenia okazało się niestety bezowocne.

Godz. ok. 21.30 skończyłyśmy oglądnie mieszkania i wykończone po całym dniu bieganiny stwierdziłyśmy, że można by odwiedzić McDonalds. Było to dla nas wyzwaniem, nie do pokonania. Okazało się że czerwona reklama to nie serduszko McDonalda, ale... sklep z meblami. Zrezygnowane, ciągle głodne i senne zawróciłyśmy.







środa, 25 stycznia 2012

Dzień 1.

KRAKÓW-BALICE

Podróż nie mogła się odbyć bez żadnych problemów. Nie przypuszczałyśmy, że pojawią się one już  w Krakowie. Próba przewiezienia 28 kg bagażu przy limicie 20 po prostu nie mogła się udać. Olga ze łzami w oczach oddawała każdy skrawek materiału swoich ubrań w ręce Miłosza. Wszyscy przechodzący obok torby pełnej staników, majtasów, tampaxów i 999 bluzeczek walizy wspierali Olgę wzrokiem. Dzielnie wspierała ją też Anna, która rozkminiała najkorzystniejsze przepakowanie i upchanie tony "czego się da" w bagaż podręczny. Nie wszystko dało się uratować. Dzięki bratu Olgi nie poszło to na straty tylko wróciło do domu. W końcu udało się osiągnąć magiczne "20,30 kg". Pierwsza akcja zakończona sukcesem. Oczywiście Marta musiała to uwiecznić.






W SAMOLOCIE

Panie z rzędu 4 od lewej  z lotu FR9872 (Kraków-Alicante) zapewne na długo pozostaną tematem żartów panów steawardów. Zaczęło się od wręczenia chusteczki Ani wcinającej własnego, prywatnego i roztopionego batonika marki Snickers w wersji double.

Delikatna woń pasty jajecznej ( z Biedronki ) zaczęła unosić się po samolocie. Jak wiadomo dochodziła z rzędu 4. Zaniepokojeni panowie steawardzi szukali wzrokiem źródła zapachu. Znaleźli. Zobaczyłyśmy tylko rozbawienie na ich twarzy.






ALICANTE -> ALCOI

Spóźniłyśmy się 8 minut. To nie nasza wina. Samolot się spóźnił aż minut 30. Nasze spokojne czekanie na następny autobus (1,5 godz później) zakłócił pan ochraniacz, który stwierdził, że akurat w tym miejscu odpoczywać nie możemy. W rezultacie odpoczywałyśmy piętro wyżej.




Nadeszła godzina odjazdu. Dotargałyśmy się z bagażami do autobusu, którym, jak się okazało jechało także 2 Erasmusów z Warszawy w dokładnie to samo miejsce i dokładnie na tę samą uczelnię co my.

20.05 jesteśmy w Alcoi. Jako, że historia się lubi powtarzać, znowu pojawiły się problemy z zapakowaniem bagaży 3 Erasmusek w białego, małego Opla. Dałyśmy radę. Ania miała najlepiej, siedziała z przodu obok naszego mentora. Jazda z tył nie była tak komfortowa jakby się mogło wydawać, bagaże zajmowały większą część miejsca.

Piękny i czysty dworzec. Ani jednego żula.